Znowu przyszło ruszyć w drogę. Znowu w nieznane, a więc kolejny raz przyjdzie mierzyć się z niepewnością jutra, z samotnością, być może z niebezpieczeństwami. Takie myśli towarzyszyły Skawińskiemu, gdy czekał na swój okręt w porcie w Amsterdamie. Od wypadku w amerykańskiej latarni minęło już kilka miesięcy, w czasie których Skawiński tułał się bez celu po Ameryce, trwoniąc ostatnie oszczędności i szukając kolejnego zajęcia, które mogłoby dać mu poczucie bezpieczeństwa na starość. Jedyną otuchą, jedynym, co dawało mu nadzieję i napawało jego serce odrobiną ciepła, był egzemplarz Pana Tadeusza Adama Mickiewicza, którego nie wypuszczał z ręki od pamiętnego wieczoru w latarni morskiej.
Kiedy było mu naprawdę źle i kiedy wydawało mu się, że jego życie nie nabierze już barw ani celu, przypominał sobie, że w kieszeni starego płaszcza ma poemat napisany w jego ojczystym języku, dotyczący kraju jego dzieciństwa, kraju obecnie pogrążonego w zaborczej stagnacji, lecz który na pewno już niedługo odzyska niepodległość i stanie się pięknym i prężnym państwem, do którego będzie mógł powrócić. Tak, na pewno zdąży jeszcze zobaczyć swoje ukochane lasy i łąki – myśląc o nich Skawiński zamknął oczy i wciągnął powietrze, niejako usiłując przywołać woń kwiatów i drzew. Niestety poczuł tylko aromat ryby, smaru i rumu – przypomniał sobie, że jest w porcie, w obcym mieście, z daleka od ojczyzny. Czy jego powrót miałby sens? Dokąd ma wracać? Do kogo? Do czego?
Nagle usłyszał coś, co z początku wydało mu się niemożliwe. Najpierw to zignorował. Jednak to powtórzyło się po raz drugi, a potem kolejny i jeszcze raz. Nie mylił się. Słabnący z roku na rok słuch nie robił mu psikusów. Ktoś bardzo niedaleko rozmawiał po polsku. Czy to możliwe? Czy dziełem przypadku byłoby takie spotkanie? Dwóch Polaków pozbawionych ojczyzny w holenderskim portowym mieście? Głos był kobiecy. Skawiński gorączkowo zaczął wyciągać szyję by spróbować dojrzeć jego właścicielkę. Bacznie nadstawiał uszu, próbował odseparować pojedyncze polskie słowa z ogólnego chaosu portowej wrzawy. Wreszcie, kiedy już myślał, że zgubił ślad i szansa spotkania przepadła na zawsze, tłum przed nim zrzedł i niejako rozstąpił się, a przed nim wyrosła wysoka, bardzo elegancka kobieta, trzymająca za rękę dziecko. Teraz Skawiński nie miał już wątpliwości. To ta kobieta udzielała swojej małej córeczce wskazówek i uwag przed wejściem na pokład statku. Skawiński przystanął w znacznej odległości. Nie miał śmiałości, by podejść, nie wiedziałby zresztą co miałby powiedzieć. Zastygł i poczuł gorące łzy ściekające mu po policzkach. Polski język nie umarł! Nadal w najdziwniejszych zakątkach świata są ludzie, który potrafią wypowiedzieć się czystą polszczyzną. W dodatku kultywują ten zwyczaj u swoich dzieci.
Skawiński otarł łzy z twarzy, gdy kobieta z dzieckiem wsiadła na pokład i zniknęła mu z oczu. Nagle urosła w nim pewność. Już wiedział, gdzie chciał dożyć swoich dni. Nie ważne czy w biedzie, czy w bogactwie. Ważne, że w ojczyźnie. Tam się urodził i tam umrze. Skawiński uśmiechnął się do siebie. Dawno nie czuł się niczego tak pewny. Odszedł, by kupić nowy bilet.