Historia Polski ostatnich wieków jest dosyć tragiczna.Obfituje w katastrofalne momenty w których nasz kraj znikał z mapy Europy i świata, a to przez okupację niemiecką w czasie trwanie II wojny światowej, a to przez zabory. Polacy są jednak narodem niepokornym i nie zgadzali się na niewolę, wciąż organizowali kolejne powstania, by pokazywać wrogom, że „jeszcze Polska nie zginęła”. W przytłaczającej większości były to zrywy przegrane i bardzo tragiczne w skutkach. Pozostawała jednak pamięć o nich oraz o ludziach, którzy w bohaterski sposób potrafili oddać życie nawet nie za wolność, lecz za obietnicę wolności dla swojej ukochanej ojczyzny. Ludzie ci bardzo często zostawali bohaterami utworów upamiętniających te wydarzenia.
Jednym z takim utworów jest opowiadanie autorstwa Elizy Orzeszkowej, pt. Gloria victis. Opowiada ono o litewskim lesie, który wspomina makabryczne wydarzenia końcówki powstania styczniowego. Właśnie w tych okolicach stacjonował oddział dowodzony przez samego Romualda Traugutta. Składał się on głównie z ludzi bardzo młodych często nastolatków. Nawet oni jednak mieli poczucie, że w tak ważnej chwili wszystkie inne sprawy, zwłaszcza prywatne, muszą odejść na dalszy plan. Priorytetem było pokonanie zaborcy i odzyskanie własnego domu, własnej ojczyzny. Co ciekawe, od pewnego momentu powstańcy wiedzieli już, że powstanie upadło i że dalsza walka skazana jest na porażkę. Nie rozeszli się jednak, nie uciekli, nie ukryli się. Walczyli do końca. Wiedzieli, że właśnie wówczas ich ofiara będzie warta najwięcej. Kiedy nie odpuszczą nawet w obliczu ostatecznego zagrożenia i porażki.
Drzewa i rośliny leśne są bardzo wzruszone, ponieważ opowiadają o tym, jak oddział został w końcu rozgromiony do cna. Po powstańcach pozostała zaledwie mogiła symboliczna, którą do pewnego czasu opiekowała się siostra jednego z poległych powstańców. Lata jednak przeminęły i także ona przestała pojawiać się w lesie, zapewne ze względu na starość lub śmierć.
Drzewa martwią się, że pamięć o powstańcach styczniowych w naturalny sposób przeminie. Wiatr, który słuchał tej opowieści z zapartym tchem, w końcu postanawia ponieść nowinę o bohaterstwie walczących na cały świat i w ten sposób zapobiec zapomnieniu o nich.
Nieco inną wizję pamięci o powstańcach wysnuł Stefan Żeromski w swoim wczesnym opowiadaniu, pt. Rozdzióbią nas kruki, wrony… . Przedstawił tam on postać niezłomnego powstańca, Winrycha, który dostarcza broń ostatniemu oddziałowi powstańczemu. Powstanie już w zasadzie dobiegło końca, nie ma szans za zwycięstwo, a ostateczna klęska jest w zasadzie kwestią czasu, dni,a może nawet godzin.
Winrych jednak z uporem bierze udział w walce, narażając się. Wie, że nie wygrają, jednak nie może się już cofnąć. Wygląda straszliwie, ma obdarte buty, jest przemoczony i brudny, jego wóz z trudem brnie przez błoto, ciągnięty przez głodnego konia. W pewnym momencie natyka się na oddział Moskali, który morduje go w bardzo brutalny sposób, a potem bezcześci jego zwłoki. Broń zostaje zarekwirowana, a wokół miejsca zdarzenia gromadzą się padlinożerne ptaki.
Po śmierci Winrycha wóz znajduje okoliczny chłop, który rabuje wszystko, co pozostało. Żeromski w ten sposób rozprawia się z romantyczną wizją powstań i powstańców. Tak naprawdę byli to ludzie, którzy bardzo często umierali w błocie w upokarzających warunkach, z dala od swoich rodzin i bliskich. Prowadzili bezsensowną walkę, która skazana była na przegraną, w imię romantycznych ideałów, zamiast próbować walczyć umysłem, przede wszystkim zaś – żyjąc. Żeromski daje więc do zrozumienia, że krew wylewana w kolejnych powstaniach nie przyniesie narodowi żadnego zysku i że należy odejść od gloryfikowania powstań, ponieważ jest to emocjonalna zagrywka, na którą najczęściej reagują młodzi ludzie, którzy giną zamiast żyć i pracować dla dobra całego przyszłego narodu.