Wiersze do recytacji

Autor: Anna Morawska

Reduta Ordona – Adam Mickiewicz

Nam strzelać nie kazano. — Wstąpiłem na działo
I spojrzałem na pole; dwieście armat grzmiało.
Artyleryji ruskiéj ciągną się szeregi,
Prosto, długo, daleko, jako morza brzegi;
I widziałem ich wodza; — przybiegł, mieczem skinął
I jak ptak jedno skrzydło wojska swego zwinął.
Wylewa się spod skrzydła ściśniona piechota
Długą, czarną kolumną, jako lawa błota,
Nasypana iskrami bagnetów. Jak sępy,
Czarne chorągwie na śmierć prowadzą zastępy.

Przeciw nim sterczy biała, wąska, zaostrzona,
Jak głaz, bodzący morze, reduta Ordona.
Sześć tylko miała harmat. Wciąż dymią i świecą;
I nie tyle prędkich słów gniewne usta miecą,
Nie tyle przejdzie uczuć przez duszę w rozpaczy,
Ile z tych dział leciało bomb, kul i kartaczy.
Patrz, tam granat w sam środek kolumny się nurza,
Jak w fale bryła lawy, pułk dymem zachmurza;
Pęka śród dymu granat, szyk pod niebo leci
I ogromna łysina śród kolumny świeci.

Tam kula, lecąc, z dala grozi, szumi, wyje,
Ryczy, jak byk przed bitwą, miota się, grunt ryje; —
Już dopadła; jak boa śród kolumn się zwija,
Pali piersią, rwie zębem, oddechem zabija.
Najstraszniejszéj nie widać, lecz słychać po dźwięku,
Po waleniu się trupów, po ranionych jęku:
Gdy kolumnę od końca do końca przewierci,
Jak gdyby środkiem wojska przeszedł anioł śmierci.

Gdzież jest król, co na rzezie tłumy te wyprawia?
Czy dzieli ich odwagę, czy pierś sam nadstawia?
Nie, on siedzi o pięćset mil na swéj stolicy,
Król wielki, samowładnik świata połowicy.
Zmarszczył brwi, — i tysiące kibitek wnet leci;
Podpisał, — tysiąc matek opłakuje dzieci;
Skinął, — padają knuty od Niemna do Chiwy.
Mocarzu, jak Bóg silny, jak szatan złośliwy!
Gdy Turków za Bałkanem twoje straszą spiże,
Gdy poselstwo paryskie twoje stopy liże:
Warszawa jedna twojéj mocy się urąga,
Podnosi na cię rękę i koronę ściąga,
Koronę Kazimierzów, Chrobrych z twojéj głowy,
Boś ją ukradł i skrwawił, synu Wasilowy!

Car dziwi się — ze strachu drżą Petersburczany,
Car gniewa się — ze strachu mrą jego dworzany;
Ale sypią się wojska, których Bóg i wiara
Jest car. — Car gniewny: umrzem, rozweselim cara!
Posłany wódz kaukaski z siłami pół-świata,
Wierny, czynny i sprawny — jak knut w ręku kata.

Ura, ura! Patrz, blisko reduty, już w rowy
Walą się, na faszynę kładąc swe tułowy;
Już czernią się na białych palisadach wałów.
Jeszcze reduta w środku, jasna od wystrzałów,
Czerwieni się nad czernią: jak w środek mrowiska
Wrzucony motyl błyska, — mrowie go naciska, —
Zgasł; — tak zgasła reduta. Czyż ostatnie działo,
Strącone z łoża, w piasku paszczę zagrzebało?
Czy zapał krwią ostatni bombardyjer zalał?
Zgasnął ogień. — Już Moskal rogatki wywalał.

Gdzież ręczna broń? — Ach, dzisiaj pracowała więcéj,
Niż na wszystkich przeglądach za władzy książęcéj!
Zgadłem, dlaczego milczy, — bo nieraz widziałem
Garstkę naszych walczącą z Moskali nawałem.
Gdy godzinę wołano dwa słowa: pal, nabij;
Gdy oddechy dym tłumi, trud ramiona słabi;
A wciąż grzmi rozkaz wodzów, wre żołnierza czynność;
Na koniec bez rozkazu pełnią swą powinność,
Na koniec bez rozwagi, bez czucia, pamięci,
Żołnierz, jako młyn palny, nabija — grzmi — kręci
Broń od oka do nogi, od nogi na oko:
Aż ręka w ładownicy długo i głęboko
Szukała, nie znalazła — i żołnierz pobladnął,
Nie znalazłszy ładunku, już bronią nie władnął;
I uczuł, że go pali strzelba rozogniona;
Upuścił ją i upadł; nim dobiją, skona!…
Takem myślił, — a w szaniec nieprzyjaciół kupa
Już lazła, jak robactwo na świeżego trupa.

Pociemniało mi w oczach; a gdym łzy ocierał,
Słyszałem, że coś do mnie mówił mój jenerał.
On przez lunetę, wspartą na mojém ramieniu,
Długo na szturm i szaniec poglądał w milczeniu.
Na koniec rzekł: „Stracona”. — Spod lunety jego
Wymknęło się łez kilka, — rzekł do mnie: „Kolego,
Wzrok młody od szkieł lepszy; patrzaj, tam na wale,
Znasz Ordona, czy widzisz, gdzie jest?” — „Jenerale,
Czy go znam? — Tam stał zawsze, to działo kierował.
Nie widzę — znajdę — dojrzę — śród dymu się schował:
Lecz śród najgęstszych kłębów dymu, ileż razy
Widziałem rękę jego, dającą rozkazy. —
Widzę go znowu — widzę rękę — błyskawicę,
Wywija, grozi wrogom, trzyma palną świécę,
Biorą go — zginął. — O, nie — skoczył w dół, do lochów!” —
„Dobrze — rzecze jenerał, — nie odda im prochów”.

Tu blask, — dym, — chwila cicho — i huk jak stu gromów!
Zaćmiło się powietrze od ziemi wyłomów:
Harmaty podskoczyły i jak wystrzelone
Toczyły się na kołach; lonty zapalone
Nie trafiły do swoich panew. I dym wionął
Prosto ku nam; i w gęstéj chmurze nas ochłonął.
I nie było nic widać, prócz granatów blasku,
I powoli dym rzedniał, opadał deszcz piasku.
Spojrzałem na redutę. — Wały, palisady,
Działa i naszych garstka, i wrogów gromady:
Wszystko jako sen znikło! — Tylko czarna bryła
Ziemi niekształtnéj leży — rozjemcza mogiła.
Tam i ci, co bronili, — i ci, co się wdarli,
Pierwszy raz pokój szczery i wieczny zawarli;
Choćby cesarz Moskalom kazał wstać: już dusza
Moskiewska, tam raz pierwszy, cesarza nie słusza!
Tam zagrzebane tylu set ciała, imiona:
Dusze gdzie? Nie wiem; lecz wiem, gdzie dusza Ordona.
On będzie Patron szańców! — Bo dzieło zniszczenia
W dobréj sprawie jest święte, jak dzieło tworzenia:
Bóg wyrzekł słowo stań się, Bóg i zgiń wyrzecze!
Kiedy od ludzi wiara i wolność uciecze,
Kiedy ziemię despotyzm i duma szalona
Obleją, jak Moskale redutę Ordona:
Karząc plemie zwycięzców zbrodniami zatrute,
Bóg wysadzi tę ziemię, jak on swą redutę.

Wiosna – Julian Tuwim

Gro­ma­dę dziś się po­chwa­li,
Po­chwa­li się zbie­go­wi­sko
I mia­sto.
Na ryn­kach się sto­sy za­pa­li
I buch­nie wiel­kie ogni­sko,
I tłum na uli­cę wy­le­gnie
Z ką­tów wy­peł­znie, z nor wy­bie­gnie
Świę­to­wać wio­snę w mie­ście,
Świę­to­wać jur­ne świę­to.
I Cie­bie się po­chwa­li,
Brzu­chu w bio­drach sze­ro­kich,
Nie­wia­sto!

Za­chy­bo­ta­ło! — Buch­nę­ło – i pły­nie –
Szu­ra­ją nóż­ki, ko­ły­szą się bio­dra,
Gwar, gwar, gwar, chi­cho­ty,
Gwar, gwar, gwar, pi­ski,
Wy­glan­co­wa­ne dow­cip­ku­ją py­ski,
Wy­le­gło mi­liard pstro­ka­tej ho­ło­ty,
Szu­ra­ją nóż­ki, ko­ły­szą się bio­dra,
Szur, szur, szur, gwar, gwar, gwar,
Suną ty­sią­ce roz­wy­drzo­nych par,
– A da­lej! A da­lej! A da­lej!
W ciem­ne zie­leń­ce, do alej,
Na ław­ce, psie­kr­wie, na traw­ce,
Na­rób­cie Pol­sce ba­cho­rów,
Wij­cie się, psie­kr­wie, wij­cie,
W szyn­kach na­roż­nych pij­cie,
Roz­rzuć­cie wię­cej „ka­wa­ler­skich cho­rób”!
A!! będą póź­niej ze wsty­du się wiły
Dziew­ki fa­brycz­ne, brzu­cha­te ko­by­ły,
Krzy­wych pę­dra­ków srom­ne no­si­ciel­ki!
Gwałć­cie! Po­le­ci każ­da na ko­la­cję!
Na ko­lo­ro­we wa­sze ka­mi­zel­ki,
Na pa­pie­ro­we wa­sze koł­nie­rzy­ki!
Tłu­mie, bądź dzi­ki!
Tłu­mie! Ty masz RACJĘ!!!

O, ty zbrod­nia­rzu cu­dow­ny i pro­sty,
Ele­men­tar­ny, pier­wot­nie wspa­nia­ły!
Ty gno­ju mia­sta ty­ta­nicz­nej kro­sty,
Tłu­mie, o Tłu­mie, Tłu­mie roz­sza­la­ły!
Fa­luj, strasz­li­wa maso, po uli­cach,
Wra­caj od rogu, śmiej się, wa­riuj, sza­lej!
Cia­sno ci w zwar­tych, twar­dych ka­mie­ni­cach,
Przyj! Może pęk­ną – i pój­dzie­cie da­lej!

Po­wie­trza! Z swych za­tę­chłych i nud­nych fa­cja­tek
Wy­legł po­twór po­rub­czy! Hej, czter­na­sto­lat­ki,
Bę­dzie dziś z was ko­ro­wód za­sro­ma­nych ma­tek,
Kwiat­ki moje nie­win­ne! Ja­sne moje dziat­ki!

Bę­dzie dziś świę­to wa­sze i za­brzę­czą szklan­ki,
Ze wsty­dem po­wró­ci­cie, ro­dzi­ce was skar­cą!
Wyj­dzie­cie dziś na rogi ulic, o ko­chan­ki,
Sprze­da­wać się ob­le­śnym, trzę­są­cym się star­com!

Hej w dryn­dy! Do ho­te­lów! Na wie­deń­ski szny­cel!
Na piw­ko, na ko­nia­czek, na ka­nap­kę mięk­ką!
Uśmiech­nie się, dziew­cząt­ka, kel­ner wasz, jak szpi­cel,
Nie­jed­na taką wi­dział, nie­jed­na ser­deń­ko…

A kie­dy cię obej­mą śli­skie, drżą­ce łapy
I mło­dej pier­si chci­wie, szyb­ko szu­kać za­czną,
Gdy ro­ze­dmą się w żą­dzy noz­drza, tłu­ste chra­py,
Gdy ci kto po­cznie szep­tać po­ku­sę łaj­dacz­ną –

– Po­zwól!!! Prze­raź go sobą, ty grze­chu, ko­bie­to!
Ro­dzi­ciel­ko wspa­nia­ła! Sa­mi­co na­brzę­kła!
Olśnij go wy­uz­da­niem jak zło­tą ra­kie­tą!
„Nie w sty­lu” bę­dziesz – trwoż­na, wsty­dli­wa, wy­lę­kła…

Wio­sna!!! Patrz, co się dzie­je! Toć jesz­cze za chwi­lę
I rzu­ci się tłum cały w rui na uli­cę!
Zoś­ki ze szwal­ni i pral­ni, „Igna­cze”, Ka­mi­le!
I po­czną sobą sam­ców czę­sto­wać sa­mi­ce!

Wio­sna!!! Haj­da – pęcz­niej­cie! Truj­cie się ze sro­mu!
Do szpi­ta­li gro­mad­nie, tłusz­czo roz­wy­drzo­na!
Do klo­ak swe ba­strzę­ta ci­skaj po kry­jo­mu,
I zno­wu na uli­cę, w jej chwyt­ne ra­mio­na!!!

Jesz­cze! Jesz­cze! I jesz­cze! Za­chłan­nie! Bez­kre­śnie!
Rodź­cie, a jak naj­wię­cej! Trze­ba mia­sto si­lić!
Wy­ry­waj­cie ba­cho­rom ję­zy­ki bo­le­śnie,
By, gdy je w dół wrzu­ci­cie nie mo­gły już kwi­lić!

Wszyst­ko – wa­sze! Bio­dra­mi śmi­gaj­cie, uda­mi!
Niech idzie tan lu­bież­nych pod­nie­ceń! Nie szko­dzi!
– Och, sła­wię ja cię, tłu­mie, wznio­sły­mi sło­wa­mi
I cie­bie, Wio­sno, za to, że się zbrod­niarz pło­dzi!

Moja piosnka [II] – C.K.Norwid

Do kra­ju tego, gdzie kru­szy­nę chle­ba
Pod­no­szą z zie­mi przez usza­no­wa­nie
Dla da­rów Nie­ba….
Tę­sk­no mi, Pa­nie…

Do kra­ju tego, gdzie winą jest dużą
Po­pso­wać gniaz­do na gru­szy bo­cia­nie,
Bo wszyst­kim słu­żą…
Tę­sk­no mi, Pa­nie…

Do kra­ju tego, gdzie pierw­sze ukło­ny
Są, jak od­wiecz­ne Chry­stu­sa wy­zna­nie,
„Bądź po­chwa­lo­ny!”
Tę­sk­no mi, Pa­nie…

Tę­sk­no mi jesz­cze i do rze­czy in­nej,
Któ­rej już nie wiem, gdzie leży miesz­ka­nie,
Rów­nie nie­win­nej…
Tę­sk­no mi, Pa­nie…

Do bez-tę­sk­no­ty i do bez-my­śle­nia,
Do tych, co mają tak za tak – nie za nie,
Bez świa­tło-cie­nia…
Tę­sk­no mi, Pa­nie…

Tę­sk­no mi owdzie, gdzie któż o mnie stoi?
I tak być musi, choć się tak nie sta­nie
Przy­jaź­ni mo­jej…
Tę­sk­no mi, Pa­nie…

Elegia o chłopcu polskim – Krzysztof Kamil Baczyński

Od­dzie­li­li cię, sy­necz­ku, od snów, co jak mo­tyl drżą,
ha­fto­wa­li ci, sy­necz­ku, smut­ne oczy rudą krwią,
ma­lo­wa­li kra­jo­bra­zy w żół­te ście­gi po­żóg,
wy­szy­wa­li wi­siel­ca­mi drzew pły­ną­ce mo­rze.

Wy­uczy­li cię, sy­necz­ku, zie­mi twej na pa­mięć,
gdyś jej ścież­ki po­wy­ci­nał że­la­zny­mi łza­mi.
Od­cho­wa­li cię w ciem­no­ści, od­kar­mi­li boch­nem trwóg,
prze­mie­rzy­łeś po omac­ku naj­wsty­dliw­sze z ludz­kich dróg.

I wy­sze­dłeś, ja­sny syn­ku, z czar­ną bro­nią w noc,
i po­czu­łeś, jak się jeży w dźwię­ku mi­nut – zło.
Za­nim pa­dłeś, jesz­cze zie­mię prze­że­gna­łeś ręką.
Czy to była kula, syn­ku, czy to ser­ce pę­kło?

Ballada o Trzęsących się Portkach – K.I.Gałczyński

Po­słu­chaj­cie, o dziat­ki,
bar­dzo ślicz­nej bal­lad­ki:

Był so­bie pe­wien pan,
na twa­rzy kwa­śny i wklę­sły,
miał por­tek z pięt­na­ście par
(a może szes­na­ście)
i wszyst­kie mu się trzę­sły;

wło­ży sza­re: jak w fe­brze;
wło­ży gra­na­to­we: też;
od ślu­bu: jesz­cze lep­sze!
ma­ren­go: wzdłuż i wszerz.

Krót­ko mó­wiąc, w któ­re­kol­wiek por­t­ki
koń­czy­ny dol­ne wty­kał,
to trzę­sły mu się one
jak nie przy­mie­rza­jąc osi­ka.

W ten spo­sób, przez trzę­sie­nie,
pan ży­wot miał bar­dzo li­chy,
bo wszę­dzie, gdzie wszedł, zdzi­wie­nie,
a po­tem śmi­chy i chi­chy.

W koń­cu bab­cia czy cio­cia,
już nie pa­mię­tam kto,
po­wie­dzia­ła do tego pana:
„Chłop­cze, ty uschniesz, bo

nad por­tek spra­wą prze­dziw­ną
wy­la­łeś trzy mo­rza łez,
a zno­wu nie jest tak zim­no,
więc spró­buj cho­dzić bez.

Toć są ma­te­ria­ły uro­cze.
Toć są, ko­cha­nie. Toć.
Ty kup so­bie ja­kiś szla­fro­czek
i w tym szla­frocz­ku chodź;

lub od razu na za­dek
kup so­bie spód­nic trosz­kę,
a na wszel­ki wy­pa­dek
pa­ra­sol­kę. I brosz­kę;

też in­nych rze­czy mnó­stwo,
ko­ciac­kie ochę­dó­stwo,

rzę­sy z dru­tu, naj­lo­ny —
i już bę­dziesz urzą­dzo­ny,
a wąsy so­bie wy­skub.
I tak wy­glą­dasz jak bi­skup”.

Ku­pił pan so­bie szla­fro­czek,
cho­dził w szla­frocz­ku ro­czek,
ale tyl­ko w ciem­no­ści,
bo i szla­frok trząsł mu się co­ści;

a por­t­ki scho­wa­ne w kre­den­sie
też się nie zrze­kły tych trzę­sień;

trzę­sło się całe miesz­kan­ko,
ka­na­py i fu­try­ny,
bo to był dom me­lan­cho
i bar­dzo cyko ryj­ny.

Tu­taj się koń­czy bal­la­da
o por­t­kach się trzę­są­cych,
z bal­la­dy mo­rał gada,
mo­rał na­stę­pu­ją­cy:

GDY WIE­JE WIATR HI­STO­RII,
LU­DZIOM JAK PIĘKNYM PTA­KOM
ROSNĄ SKRZYDŁA, NA­TO­MIAST
TRZĘSĄ SIĘ POR­T­KI PĘTA­KOM.

Strasna Zaba – K.I.Gałczyński

Pew­na pani na Mar­sal­kow­skiej
ku­po­wa­ła syn­kę z gro­skiem
w to­wa­zy­stwie swe­go męża, po­nu­re­go dra­ba;

Wy­cho­dzą ze skle­pu, pani w sloch,
w ksyk i w la­ment: – Mężu, och, och!
po­pats, po­pats, jaka stra­sna żaba!

Mąż był wy­zsy uzęd­nik,
pse­tarl mgłę w oku­la­ze i mówi:

Ze­cy­wi­ście coś ska­ce po tro­tu­aze!
Cy to żaba, cy tez nie,
w każ­dym ra­zie ja tym za­in­te­re­su­ję się;
za­raz za­dzwo­nię do Ce­sła­wa,

a Ce­slaw niech za­dzwo­ni do Sy­mo­na –
nie wy­pa­da, zęby War­sa­wa
była na „ta­kie coś” na­ra­żo­na.

Dzwo­ni­li, dzwo­ni­li i po tsech la­tach
wre­scie schwy­ta­no żabę koło No­we­go Świa­ta;
a żeby spra­wa żaby nie ode­sta w mgli­stość,
uzą­dzo­no hi­sto­ryc­ną uro­cy­stość;

usta­wio­no try­bu­ny, spę­dzo­no tłu­my,
,,Stsel­ców” i „Fe­de­ra­stów” – Sło­wem, cale mia­sto.
Po­tem na try­bu­nę we­sla Wy­so­ka Fi­gu­ra
i kie­dy od­gzmia­ty wsyst­kie ,,hur­ra”,
Wy­so­ka Fi­gu­ra zece tak:

Wspól­nym wy­sił­kiem zadu i spo­łe­ceń­stwa po­zby­li­śmy się ża­bie­go be­ze­ceń­stwa – pa­no­wie, do góry gło­wy i syje! A spo­łe­ceń­stwo: – Ze­cy­wi­ście,
do­bze, ze tę żabę zła­pa­li­ście,
wsy­scy pse­to za­wo­łaj­my: „Niech żyje!”

Tęsknota – Adam Asnyk

Ob­ło­ki, co z zie­mi wsta­ją
I pły­ną w słoń­ca blask zło­ty,
Ach, one mi się być zda­ją
Skrzy­dła­mi mo­jej tę­sk­no­ty.

Te bia­łe skrzy­dła po­wiew­ne
Czę­sto nad zie­mią ob­wi­sną,
Łzy po nich spły­wa­ją rzew­ne,
Cza­sem i tę­czą za­bły­sną.

Gwiaz­dy, co krą­żą w prze­strze­niach
Po dro­gach nie­skoń­czo­no­ści,
Są one dla mnie w ma­rze­niach
Ocza­mi mo­jej mi­ło­ści.

Pa­trzą się w ciem­ne od­mę­ty
Te wiel­kie ru­cho­me słoń­ca…
I ja mi­ło­ścią prze­ję­ty,
Pa­trzę i tę­sk­nię bez koń­ca.

Żyjemy na dnie ciała – Krzysztof Kamil Baczyński

Żyje­my na dnie cia­ła. Na sa­mym dnie gro­zy.
Rzeź­bi nas głód cier­pli­wy – i tną bia­łe mro­zy.
U okien przy­sta­je­my. Noc za oknem cze­ka
gdy czu­je czło­wie­ka,
i śmierć się jeży ci­cho,
I top­nie­je­my z wol­na. Nie pa­trz­my so­bie w oczy
na dru­gi dzień. Znów czło­wiek uto­pił się w nocy.
To nie jest smu­tek wia­ry. To ser­ca tak si­wie­ją
i sty­gną co­raz, sty­gną, z mi­ło­ścią i z na­dzie­ją.
Wie­my tyl­ko. To wie­my: w ostat­nim śnie cier­pie­nia
jest dom rzeź­bio­ny w słoń­cu, a pod nim cie­pła zie­mia,
i tam stru­mie­niem ja­snym jak prze­zro­czy­stym mie­czem
od­bi­ci roz­po­zna­my twa­rze cią­gle czło­wie­cze,

19 paź­dzier­nik 1942 r.

1 komentarz do “Wiersze do recytacji”

Dodaj komentarz