Kiedy otworzyłem oczy, nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem. Szczerze mówiąc, wcześniej w ogóle nie wierzyłem w to, że maszyna do przenoszenia się w baśniowe światy zadziała. Myślałem, że nagroda za wygraną w konkursie będzie czysto symboliczna, a tymczasem… W kilka sekund po tym jak poczułem szarpnięcie w żołądku znalazłem się przed wejściem do Akademii, a z wysokiego balkonu na pierwszym piętrze machał do mnie nie kto inny, jak sam Profesor Ambroży Kleks.
Profesor uniósł się w powietrze i delikatnie sfrunął ku mnie z balkonu.
– Dzień dobry, Adamie – odezwał się swoim niskim tubalnym głosem. – Witaj w mojej Akademii.
Przez długi czas trudno było mi z wrażenia wykrztusić nawet jedno słowo, tak bardzo byłem zaskoczony całą sytuacją. Później zaskoczenie przeobraziło się w zachwyt i onieśmielenie. Spacerowaliśmy z Panem Kleksem po całej Akademii, a on pokazywał mi sale lekcyjne i inne miejsce znane mi przecież doskonale z powieści Jana Brzechwy. Nie mogłem uwierzyć, że moje ukochane i tak fascynujące miejsca istnieją naprawdę. Ambroży zabrał mnie również na strych do Szpitala Chorych Sprzętów, gdzie akurat naprawiał stuletnią komodę oraz szezlong, któremu ułamała się jedna z nóg. Później dołączył do nas nawet Szpak Mateusz, który charakterystycznymi dla siebie urywanymi wyrazami obwieścił nam, że nadeszła pora obiadu.
Pan Kleks usadowił mnie na wysokim krześle i zaczęło się przedstawienie polegające na przyrządzeniu posiłku. Na moich oczach Profesor Akademii wlewał do wielkiego garnka różnokolorowe farby i doprawiał je innymi płynami i proszkami. Powieść powieścią, ale szczerze mówiąc nie wyobrażałem sobie, żeby można było naprawdę zjeść coś, co składa się z farby. Gdy jednak misa w przyrządzoną zupą znalazła się przed moją twarzą, obezwładnił mnie jej zapach do tego stopnia, że sam nie zauważyłem, jak spałaszowałem całą porcję. Pan Ambroży śmiał się serdecznie, kiedy poprosiłem o dokładkę.
– Teraz czas na trochę odpoczynku – powiedział, kiedy skończyliśmy już posiłek.
Wyszliśmy na teren za Akademią i spacerowaliśmy wzdłuż muru, a końca posesji nie było widać.
– Widzisz, Adamie – zaczął Pan Kleks powoli. – Od czasu incydentu z Golarzem Filipem i jego robotem, rodzice już nie chcą tak chętnie oddawać swoich dzieci pod moją opiekę. Trudno im się dziwić, pewnie boją się, że podobne rzeczy nadal będą się tu działy, a to nieprawda. Zabezpieczyłem Akademię na wiele różnych sposobów i teraz jest to najbezpieczniejsze miejsce w całym wszechświecie.
– Niech się Pan nie martwi – starałem się brzmieć krzepiąco. – Niech Pan da rodzicom trochę czasu na ochłonięcie, a na pewno wszystko wróci do normy. Przecież wszyscy, którzy czytali Akademię Pana Kleksa wiedzą, że nie jest Pan niczemu winien i że tak naprawdę to Pan uratował chłopców przez złośliwością Filipa.
– Dziękuję ci, że tak mówisz, mój drogi – Kleks wydawał się nieco weselszy. – Gdybym miał chociaż jednego ucznia na próbę. Zadbałbym o niego ze wszystkich sił, by pokazać innym, że wciąż nadaję się do tego zawodu. A Ty?
– Słucham?
– Czy Ty, Adamie nie chciałbyś zostać moim uczniem? Miałem kiedyś ucznia o tym imieniu i wspominam go jako jednego z najlepszych studentów.
Zaniemówiłem. Czy właśnie Pan Kleks proponował mi zostanie uczniem jego Akademii? Czy to naprawdę nie jest sen?
– Oczywiście nie musisz odpowiadać od razu…- zaczął Profesor widząc moje zmieszanie.
– Nie, nie, ja… to znaczy… oczywiście… pewnie… ja… tylko… – zacząłem się jąkać z ekscytacji.
– Naprawdę? – Pan Kleks wydawał się rozradowany, a w jego oczach pojawiła się nadzieja.
– Tak, Panie Profesorze. To byłby dla mnie prawdziwy zaszczyt – odparłem, kiedy trochę doszedłem do siebie.
– W takim razie – Kleks sięgnął za pazuchę i wyjął z niej niewielkie puzderko. – Mianuję Cię pierwszym po długiej przerwie studentem Akademii Pana Kleksa. – Po tych słowach wyjął z puzderka jeden pieg i umieścił mi go na czole.
Nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście. Ten dzień nie mógł się lepiej potoczyć. Zdecydowanie warto było starać się w konkursie, by zdobyć nagrodę i przenieść się do świata mojej ulubionej lektury. Teraz będę mógł zostać tu na naprawdę bardzo długi czas.