Szczyty gór były spowite mgłą i kłębiastymi chmurami, które tylko od czasu do czasu, przeganiane przez wiatr, odsłaniały najwyższe wierzchołki. Słońce ukryte było bardzo głęboko pod warstwą szarości, co nadawało całemu krajobrazowi wyraz jeszcze większej tajemniczości i dzikości. „Tajemniczość” to dobre słowo na określenie tego widoku. Pasma mgły powoli wędrowały po wzgórzach i skałach, na przemian odsłaniając i zasłaniając inne partie krajobrazu. Niby wiadomo było, gdzie biegnie szlak turystyczny, ale przy takiej pogodzie miało się wrażenie, że góry ożywają i że w jakiś magiczny sposób zacierają codzienne drogi, by wyznaczyć nowe, tylko sobie znane, w labiryncie których nie odnalazłby się nawet najlepszy przewodnik.
Od czasu do czasu zauważyć można było szczyty – skalne wierzchołki, które – jakby zawstydzone podglądaniem ich w dzień, kiedy mogą odpocząć od natłoku turystów – nieśmiało ukazywały się pomiędzy chmur. W takich okolicznościach wyglądały na niedostępne, nigdy wcześniej niezdobyte, a przecież tysiące ludzi już wcześniej zdobywały. Spoglądały na dół niejako z drwiną z tych wszystkich, którzy myśleli, że dzisiaj staną się kolejnymi zdobywcami, a potem znów znikały w szarawych chmurach niosących deszcz.
Poniżej znajdowały się lasy – setki, tysiące, kto wie, czy nie miliony, sosen, świerków innych drzew iglastych zdawały się otulać cały masyw, by chronić jego wnętrze przed zimnem i słotą. Gdy wytężyło się wzrok, można było odróżnić sylwetki pojedynczych drzew, jednak po chwili i tak zlewały się w ciemnozieloną masę, która dodawała górze potęgi i nastroju tajemnicy.Ile dzikich zwierząt, kozic, rysi, jeleni, dzików, a może nawet wilków i niedźwiedzi, musiało spacerować dzisiaj pomiędzy tymi drzewami, wyczuwając, że żaden człowiek nie będzie im dzisiaj przeszkadzał w odpoczynku, lub właśnie w polowaniu. Tak, teraz górski bór miał szansę, by odżyć, chociaż przez jeden dzień.
Jeszcze niżej znajdowały się pierwsze zabudowania. Piękne, drewniane domy, w których mieszkali ludzie ceniący sobie ciszę i spokój, oddalenie od hałasu i bliskość natury. Chaty stały w znacznej od siebie odległości, im jednak niżej, tym ich zagęszczenie się zwiększało, aż w końcu w krajobrazie zakwitała pierwsza asfaltowa droga. Z początku nieśmiała, osamotniona, pojedyncza, po pewnym czasie dodawała sobie odwagi kolejnymi „miejskimi” zabudowaniami, potem dzieliła się na dwie drogi, a te zaczynały krzyżować się z ulicami i nagle obserwator znajdował się już w mieście. Jednak gdy podniosło się wzrok, nadal można było dostrzec cały groźny i wyzywający majestat gór.