Ciągle nie mogłem wyjść z oszołomienia tym, co się stało, ale mimo to szedłem przed siebie. Szedłem za – samemu nie chce mi się w to wierzyć, dzisiaj, kiedy spisuję to wspomnienie – dwójką swoich ulubionych bohaterów literackich. Za Tadeuszem i Zosią Soplicami powołanymi do życia w epopei Mickiewicza. Jeszcze godzinę wcześniej najzwyczajniej w świecie siedziałem w szkolnej ławce, kiedy pan Tomasz, nasz polonista, powiedział do mnie i do innych osób, które okazały się zwycięzcami niedawno zakończonej olimpiady polonistycznej, żebyśmy zostali w klasie po zakończeniu lekcji. Gdy po dzwonku zostaliśmy w klasie już tylko w piątkę, wyciągnął z szafy niewielkie zawiniątko, z którego wydobył niewielki aparat i powiedział, że to nasza prawdziwa nagroda za zwycięstwo. Polecił każdemu z nas zamknąć oczy i pomyśleć o swoich ulubionych bohaterach literackich i po chwili… szedłem za Tadeuszem i Zosią Soplicami, wąską ścieżką wydeptaną w brzozowym zagajniku.
Tadeusz i Zosia przywitali mnie bardzo serdecznie w swoim świecie i zapytali, co chciałbym zobaczyć lub zrobić najpierw, ponieważ mieliśmy ze sobą spędzić cały dzień. Nie otrząsnąwszy się jeszcze z oszołomienia, wypaliłem, że chciałbym zobaczyć zamek Horeszków. Zgodzili się i właśnie tam zmierzaliśmy. Było bardzo ciepło, las pachniał dojrzałym latem, a z bardzo daleka dochodziły nas nawoływania ludzi pracujących w polu. Zosia od czasu o czasu śpiewała, a Tadeusz opowiadał mi, jak wygląda ich codzienne życie i jakie były ich losy po zakończeniu akcji epopei Mickiewicza. Chłonąłem to wszystko nie mogąc wydobyć z siebie głosu. W końcu w oddali zamajaczył mroczny kontur ruin zamku, który powiększał się z każdym naszym krokiem. W końcu przekroczyliśmy próg ruin i naszym oczom ukazały się szerokie schody prowadzące na półpiętro, nad którymi rozwieszony był wielki proporzec z rodowym herbem rodu Horeszków. Na schodach tyłem do nas stała przygarbiona postać wpatrzona w proporzec. Rozpoznałem ją bez trudu – Gerwazy! Gerwazy Rębajło! Legendarny Klucznik, obrońca honoru rodowego i wierny sługa Stolnika! Tadeusz i Zosia przywitali się z posuniętym już w latach sługą i przedstawili mu mnie. Kiedy stary wiarus uścisnął mi dłoń, o mało co nie ugięły się pode mną nogi. Gerwazy zabrał nas na przechadzkę po ruinach, które znał jak własną kieszeń. Przy każdym zakręcie, każdym korytarzy, w każdej sali, w każdym niemal kącie przystawał i sypał jak z rękawa anegdotami o tym konkretnym fragmencie muru lub posadzki. Większość jednak z tych opowieści kończył smutnym „Tak to bywało dawniej, za Horeszków”, po czym przez dłuższą chwilę milczał.
Kiedy już zwiedziliśmy zamek i pożegnaliśmy Gerwazego, Tadeusz i Zosia zaprowadzili mnie do dworu, a tam… myślałem, że zemdleję z wrażenia. Wszystko było dokładnie tak, jak opisał to Mickiewicz. Rozgorączkowany Sędzia biegał w ciągłym pośpiechu załatwiając jakieś sprawy urzędowe, Asesor z Rejentem nadal wiedli spór na temat swoich strzelb, Telimena pod szerokim i zdobionym baldachimem zajmowała się powoli wchodzącą w wiek dojrzewania córką Tadeusza i Zosi, Kazimierą, tłumacząc jej tajniki etykiety, a gdzieś w oddali stał oparty o dąb tajemniczy dżentelmen, bardzo elegancko ubrany, trzymający w ręku szkicownik i sprawiający wrażenie, jakby nie istniało dla niego nic oprócz kawałka kartki i ruchów ołówka. Dżentelmenem tym był oczywiście hrabia, który chyba nie byłby zadowolony z tego, że dostrzegłem jak ukradkiem zerka w stronę Telimeny.
Z każdym chciałem porozmawiać, zamienić choć jedno słowo, wszystko chciałem zobaczyć, wszystkiego dotknąć doświadczyć. Czas jednak płynął nieubłaganie i słońce zaczęło chylić się już ku zachodowi. Kiedy pożegnałem się już ze wszystkimi i powoli zacząłem odchodzić w miejsce, w którym się pojawiłem, usłyszałem za plecami potężny tubalny dźwięk. Wydawało mi się, że drży ziemia, ale dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że to pan Wojski zdecydował się zrobić mi niespodziankę na pożegnanie i po raz pierwszy od wielu lat zadął w swój legendarny bawoli róg myśliwski. To była najlepsza nagroda, jaką tylko mogłem sobie wymarzyć.