Do dzisiaj nie wiem, jakim cudem, podążając wciąż za całą klasą, za dwoma nauczycielkami i za przewodniczką, zgubiłem się w trakcie zwiedzania zamku w Odrzykoniu. W jednej chwili byłem jeszcze na wyciągnięcie ręki od mojego najbliższego przyjaciela, w następnej widziałem już tylko koniec kolejki przed wejściem do komnaty (musieliśmy iść gęsiego, bo zamek posiadał naprawdę wąskie korytarze), a potem w mgnieniu oka znalazłem się zupełnie sam pośród zimnych ścian, eksponatów staropolskiej broni białej, zbroi rycerskich i oraz gablot pełnych przedmiotów stanowiących rzeczy codziennego użytku dla ludzi zamieszkujących te wnętrza jeszcze kilkaset lat temu.
Przyznam, że na początku trochę spanikowałem. Zrobiło mi się gorąco i zacząłem biegać na oślep, próbując odnaleźć trasę i kierunek dotychczasowego zwiedzania, ale w stresie wszystkie korytarze i komnaty wydały mi się nagle straszliwie podobne do siebie nawzajem i po kilku zakrętach, po kilku wejściach i wyjściach z kolejnych pomieszczeń, przystanąłem i w duchu przyznałem się przed samym sobą ze zgrozą, że po prostu się zgubiłem. Nie słyszałem już nawet żadnych głosów, w kierunku których mógłbym się kierować. Oparłem się więc nieostrożnie o drzwi kolejnej komnaty, które okazały się niezbyt dokładnie zamknięte i pod naporem mojego ciała otworzyły się, a ja wpadłem do środka.
Komnata wyglądała nieco inaczej niż inne. Przede wszystkim było w niej ciepło, ogień wesoło trzaskał w okazałym kominku. Na ścianach i na podłodze pełno było skór zwierzęcych oraz trofeów myśliwskich. Pośrodku sali stał bardzo długi i solidnie wyglądający stół, przy którym bez trudu zmieściłoby się nawet dwadzieścia osób. Najistotniejsze jednak było to, że przy stole znajdowały się dwie postacie, które niejako zastygły wpatrując się w nowego gościa, który tak niezręcznie wleciał do komnaty. Jeden z mężczyzn siedział przy stole, w ręku trzymał pióro, z którego grube krople atramentu spadały na niezbyt elegancko zapisaną kartę pergaminu, a drugi stał pochylony nad pierwszym z rękami splecionymi na plecach i z wyrazem twarzy zdradzającym wielkie skupienie. Obaj ubrani byli jak bohaterowie filmów historycznych o polskiej szlachcie z końca XVIII wieku.
– A co to, mocium panie, za niespodziewana wizyta? – Odezwał się ten stojący głosem, w którym czuć było hamowany gniew. „Mocium panie”? Dopiero teraz zaczęło do mnie docierać. Ten wystrój, ci mężczyźni i ich ubrania, to „mocium panie”, cała ta scena… Musiałem przez przypadek cofnąć się w czasie. Ba! Nie tyle przenieść się w czasie, co w ogóle zmienić wymiar, bo wyglądało na to, że znalazłem się w uniwersum z Zemsty Aleksandra Fredry, a przed sobą miałem najprawdopodobniej Cześnika Raptusiewicza dyktującego Dyndalskiemu list, który miał imitować pismo Klary do ukochanego Wacława. Te wszystkie myśli musiały zająć mi sporo czasu, bo mężczyzna się zniecierpliwił. – Czy ty mnie nie słyszysz, urwisie jeden? Pewnie znowu jakiś żart Rejenta. Nie dość, że się kręci przy tym murze, nie dość, że o zamku rości sobie prawa to jeszcze teraz, mocium panie, chłystków mi jakichś przysyła? Po coś tutaj przyszedł? – Wykrzykując ostatnie pytanie Cześnik chwycił mnie za poły płaszcza i przycisnął do ściany.
– Panie Raptusiewicz, nic z tych rzeczy – zacząłem się gorączkowo tłumaczyć. – Ja się tylko zgubiłem zwiedzając zamek z wycieczką szkolną. Ja naprawdę nie znam Rejenta. To znaczy znam, ale tylko z książki…
– Z jakiej książki? – Ryknął Cześnik coraz bardziej rozwścieczony. – I skąd znasz moje nazwisko? Odpowiadaj!
Wiedziałem, że jeśli nie zrobię czegoś naprawdę mocnego to, to utknę w tym świecie na zawsze, a i nie wiadomo, co Cześnik mi zrobi w przypływie gniewu. Wypaliłem więc:
– Klara wyjdzie za Wacława, a pan pogodzi się z Rejentem!
Przez chwilę wydawało się, że wszyscy zastygliśmy w totalny bezruchu. Odniosłem wrażenie, że płomienie w kominku, a nawet drobinki powietrza przestały się poruszać – takie wrażenie zrobiły na Cześniku moje słowa. Ciszę przerwało moje runięcie na ziemię, gdyż Raptusiewicz wypuścił z rąk mój płaszcz.
– To niemożliwe… Ja z tym łajdakiem… Nigdy…
Tym razem odezwał się Dyndalski:
– Szanowny Pan raczy dyktować dalej nasz list. Przypomnę, że skończyliśmy na „mocium panie”…
Ryk rozgoryczenia Cześnika wydawał się zatrząść murami zamku. Odwrócił się on i zaczął łajać Dyndalskiego za jego brak ogłady i bycie tumanem. Tak się w tym zapamiętał, że zupełnie zapomniał o mnie, a ja wiedziałem, że druga taka szansa może się nie przytrafić. Dlatego w okamgnieniu pozbierałem się z ziemi i bardzo po cichu zbliżyłem się do drzwi, przez które chwilę temu wpadłem do komnaty. Kiedy byłem już bardzo blisko, po raz ostatni rzuciłem okiem na wściekłego do czerwoności Cześnika oraz na biednego Dyndalskiego i rzuciłem się do ucieczki, zatrzaskując za sobą drzwi.
– Gdzieś ty był, dziecko moje? – Usłyszałem nad sobą od razu głos nauczycielki. – Szukamy cię od kwadransa, a ty się kryjesz po jakichś zakamarkach? Ładnie to tak? Jak tylko wrócimy do klasy, to będziesz odpowiadał z Zemsty.